Pozwolę sobie zacząć pytaniem: kiedy ostatni raz ktoś zaskoczył Cię prezentem? W moim przypadku były to Święta Bożego Narodzenia, gdy od mojej dziewczyny dostałem voucher na godzinną jazdę quadem. Wielu rzeczy bym się po niej
Pozwolę sobie zacząć pytaniem: kiedy ostatni raz ktoś zaskoczył Cię prezentem? W moim przypadku były to Święta Bożego Narodzenia, gdy od mojej dziewczyny dostałem voucher na godzinną jazdę quadem. Wielu rzeczy bym się po niej spodziewał, ale otrzymać coś takiego od osoby, która moją CBRkę nazywa „moturkiem”, a pasję motocyklizmu określa zabawą dla dużych dzieci… Uczciwie przyznam, że trudno mnie zaskoczyć tak, żebym nie był w stanie czegokolwiek powiedzieć. A jednak, stało się… Dzisiaj, tj. 23 maja nadszedł dzień, kiedy postanowiłem zrealizować voucher i oddać się godzinnej przejażdżce quadem po bezdrożach w okolicach Czernej…
Na miejsce dotarłem kilka minut przed 10.00. Jednak już sam dojazd na spotkanie z organizatorem był ciekawy… Kręta, naprawdę ciaśniutka (i ze wszech miar powstrzymuję się przed lawiną porównań, jaka przetacza mi się przez głowę – doceńcie to proszę :P) i stroma, a miejscami bardzo stroma droga. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak się nią podjeżdża zimą… Chyba dlatego właściciel firmy czerna.pl wpadł na pomysł organizowania przejażdżek quadami i samochodami terenowymi, bo nie mam pojęcia jak inaczej można tam wjechać po oblodzonej drodze.
Gdy tylko przejechałem przez bramę, moim oczom ukazały się dwa quady. Muszę w tym miejscu nadmienić, że o quadach nie mam zielonego pojęcia i było to moje pierwsze spotkanie z tym typem pojazdu. Tym większa też była moja ekscytacja nadchodzącą przejażdżką. Zanim jednak wsiadłem na maszynę, czekało mnie kilka słów instrukcji. Dla mnie, jako dla osoby jeżdżącej któryś rok z kolei na motocyklu, najbardziej zaskakującym elementem była kwestia gazu umieszczonego w postaci niewielkiej dźwigni pod prawym uchwytem kierownicy przypominającej przerzutkę w rowerze. Pozostałe kwestie były raczej oczywiste – trzymanie się za prowadzącym, skręcanie kierownicą (przechylanie się na boki raczej niewiele daje), obie nogi na podnóżkach i nie próbować się odpychać lub odbijać… A ja i tak miałem w głowie jedną obawę – czy quad mnie nie przeważy na podjazdach, jak jest to pokazane na niezliczonej ilości filmików na YouTube… Ale cóż, jak to mówią – raz kozie wio… Buty za kostkę, jakiś polar, kominiarka, kask, rękawice i w drogę…
Pierwsze wrażenie – całkiem przyjemna jazda, porównałbym chyba do gokarta, jeśli nie szarżować gazem. Przynajmniej póki nie wjechaliśmy w przysypaną liśćmi trasę przez las, pod górę. W tym momencie, choć sposób zachowania maszyny był dla mnie – laika – zgoła inny (quad był dość miękki, nie oddawał jakoś specjalnie nierówności), to do takiego sposobu jazdy też mogłem się po chwili przyzwyczaić. Dla mnie zabawa zaczęła się kilka minut później, gdy wjechaliśmy w głębokie koleiny na pochylonej polnej drodze. Zdaję sobie sprawę z pełnego politowania uśmiechu, jaki pojawił się pewnie na ustach osób doświadczonych w jeździe quadami, ale chciałem jeszcze raz podkreślić, że był to dla mnie pierwszy raz. Zaczęło się balansowanie ciałem, żeby nie zlecieć z maszyny; uważne planowanie toru, żeby w głupi sposób nie robić sobie problemów… Na ogół jechałem torem instruktora przede mną, chociaż w niektórych miejscach pozwoliłem sobie na inne podejście, np. wjeżdżając na garby między koleinami, zamiast prowadzić koła dołem. Mimo, że ostatnie dwa zdania pewnie czyta się, jak flaki z olejem, to uwierzcie mi – na żywo to naprawdę mega frajda. A jeszcze gdy obok przeleci sarna i pojawi się moment na zachwyt nad widokami tonącymi za kwitnącymi połaciami rzepaku… Dla takich chwil warto żyć.
W tym miejscu pragnę nadmienić, że moja dziewczyna nabywając wspomniany voucher, przekazała organizatorowi, że ma się postarać zniechęcić mnie do quadów, pewnie licząc, że w konsekwencji zniechęcę się do motocykli. Tak sobie przynajmniej gdybam z tymi motocyklami… O tym, że organizator chyba chciał podjąć próbę realizacji tego zalecenia przekonałem się kilka (albo kilkanaście) minut później… Powiem szczerze, że podjazdy quadem pod strome zbocze to mega frajda. Ale zjeżdżanie po równie stromym zboczu w dół to już inna kwestia. Za pierwszym razem jedyne, co miałem w głowie, to że zaraz polecę do przodu, a quad przejedzie się po mnie. Bo w maszynę nie wątpiłem ani przez chwilę. Obawiałem się jedynie, że ja zrobię błąd i się zdziwię, a w konsekwencji będę podziwiał budzące zachwyt piękno zawieszenia quada, kiedy się będzie po mnie przetaczał. Jednak po drugim, czy trzecim takim przejeździe, nabrałem trochę pewności siebie. Nie, żebym zaczął szarżować. Po prostu przekonałem się, że nie będzie tak łatwo zlecieć.
W sumie cały czas zastanawiam się, ile błędów robiłem podczas jazdy. Na pewno nie tyle, żeby doprowadzić do wypadku. Ale mimo wszystko podejrzewam, że te przejazdy byłyby chyba trochę płynniejsze i lepsze, gdybym się do tego wypadu jakoś przygotował. No cóż… Nauczka na przyszłość.
W pewnym momencie dojechaliśmy do czegoś, co określiłbym mianem toru crossowego dla nowicjuszy. Żeby było jasne – nie miałem ambicji na cokolwiek trudniejszego. I tak było mi bardzo trudno nadążyć za prowadzącym. Strome zjazdy – checked. Skręcanie podczas zjazdu – również. Strome podjazdy – jak najbardziej. Przeciskanie się między drzewami, przeprawy przez koleiny, zabawa w błocie – checked, checked i checked. Zmachałem się tam, jak na treningu, niezbyt intensywnym, ale mimo wszystko. Łapki i nóżki czułem całkiem konkretnie. Latanie po tym torze przypominało mi trochę freestyle, jaki widziałem podczas przejazdów monster trucków. Radochę miałem niesamowitą! Kilkukrotnie myśląc, że nie dam rady czegoś zrobić i zaraz będzie problem, a mimo wszystko przejeżdżając kolejną przeszkodę bez szwanku, ogarniało mnie poczucie mega satysfakcji. Z każdą chwilą chciałem coraz więcej. Jazda quadem zaczęła mi sprawiać mega frajdę i nawet nie zauważyłem, kiedy wyjechaliśmy z tego placu zabaw. Gdy wracaliśmy, nie mogłem uwierzyć, że minęła godzina, nawet nie poczułem, kiedy to przeleciało. I nic nie jest w stanie oddać mojego smutku, kiedy zsiadałem z tej czterokołowej bestyjki.
Tutaj chyba pozwolę sobie wspomnieć kilka słów na temat terenów, gdzie jeździliśmy oraz na temat samych maszyn.
Na samym początku chciałem uspokoić wszystkich, którzy chcieliby rozpocząć lincz za jazdę po lasach, polach, niszczeniu przyrody, itp. itd. Ja sam mam bardzo negatywny stosunek do ludzi niszczących nasze lasy, czy niszczących pola rolników. Dla czegoś takiego nie ma z mojej strony usprawiedliwienia. Inna kwestia, że jeszcze większą zbrodnią dla mnie jest wieszanie w lasach linek na motocyklistów, czy kierowców quadów. Nie twierdzę, że powinni być bezkarni. Ale na litość boską… Zabijać człowieka, za cokolwiek, a już za takie coś i to jeszcze w taki sposób… Czasem mam wrażenie, że myślenie co poniektórych naprawdę boli. Ale wracając do dzisiejszego przejazdu. Cała trasa została wyznaczona na terenach należących do właściciela firmy czerna.pl oraz polnych drogach regularnie uczęszczanych przez inne maszyny (traktory, itp.). Nie wjeżdżaliśmy na żadne pola, nie niszczyliśmy przyrody, ani upraw, a tor o którym wspomniałem również umiejscowiony był na prywatnym terenie organizatora.
Natomiast w kwestii maszyn. Quadem, którym dzisiaj miałem ogromną przyjemność jeździć, był Suzuki Eiger 400 4×4. Jak wspominałem na początku wpisu, nie mam zielonego pojęcia o quadach, jakie są ich wady i zalety. Dlatego pozwolę sobie na ocenę tej maszyny okiem totalnego laika. W kwestii parametrów (posiłkując się informacjami z internetów) – jednocylindrowy silnik ma 376 ccm, 25 KM i 28 Nm. Na pierwszy rzut oka, raczej nie powala. Ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to więcej niż wystarczająco dla osoby początkującej. Quad był wystarczający zrywny, gdy agresywniej dodać mu gazu – gdyby silnik był mocniejszy, byłoby mi chyba dużo trudniej oswoić się z maszyną. Kolejną rzeczą charakterystyczną dla tego czterokołowca jest prawie zupełny brak elektroniki – wszystko mechaniczne, hydrauliczne (niepotrzebne skreślić). Nie jestem w stanie tego w racjonalny sposób uzasadnić, ale chyba lepiej dogaduję się z tego typu pojazdami (mam tu na myśli motocykle i teraz już chyba quady), gdy nie pośredniczy między nami komputer. Pojazd reaguje na trasę, ja na pojazd i mogę działać. Nic mnie w tym nie wyręcza, co ma swoje plusy i minusy. No cóż, taka moja opinia, a jak każdy mam do niej prawo. Samo prowadzenie tego Suzuki jest ogólnie przyjemne, chociaż ostrzejsze skręty wymagały sporej siły i odpowiedniego zaparcia się. Ciekaw jestem, czy to charakterystyczne tylko dla tego modelu, czy ogólnie dla quadów. Ludzi związanych z tematem prosiłbym o info w komentarzu. Quad płynnie reagował na gaz, nawet w problematycznych chwilach, czyli podczas podjazdów, zjazdów, czy balansowania między koleinami. Ogólnie rzecz ujmując, byłem mile zaskoczony, jak łatwo mimo totalnie nowej dla mnie charakterystyki pojazdu, udało mi się zgrać z tą maszyną. Po kilkunastu minutach i pokonaniu paru przeszkód, gdy już wiedziałem, z czym to się je, obcowanie z tym Suzuki było dla mnie czystą przyjemnością!
Podsumowując tę godzinę z mojego życia – niesamowite doświadczenie! Takiej radochy dawno nie miałem. Gęba cieszyła mi się przez cały czas, do tego stopnia, że przez moment obawiałem się, że stanę się bohaterem żartu na temat rozpoznawania szczęśliwego motocyklisty. Definitywnie muszę tu wrócić, jak spadnie deszcz – cała trasa, tylko w błocie musi być zupełnie innym doświadczeniem. Chyba jednak prawdą jest, co mówią o facetach – dorastają do piątego roku życia, a potem już tylko rosną… Niby prawie 30-tka na karku, a nadal cieszę się jak dziecko na myśl o babraniu się w błocie :P. Dla organizatora gratulacje za to, co przygotował. Ale największe ukłony kieruję w stronę mojej dziewczyny – Kochanie, dziękuję Ci!
Na koniec wpisu, już tradycyjnie zapraszam do sekcji komentarzy. Jeśli chcielibyście podzielić się swoimi doświadczeniami z jazdą quadem, zapraszam poniżej. Do zobaczenia w kolejnych postach!